Gruzja… Gdy przygotowywaliśmy się do wyjazdu i spotkania z nieznanym (dla większości z nas) krajem i ludźmi czułem jakbyśmy robili „jeden krok” w strefę snu.Nie opuszczało mnie poczucie odrealnienia. Aż do momentu gdy spotkaliśmy się na lotnisku i stwierdziliśmy, że to już. Lecimy.
Kutaisi przywitało nas deszczem. Padało gdy przedzieraliśmy się przez tłumek zażywnych Gruzińskich Panów Kierowców, którzy, jeden przez drugiego, proponowali nam przejazd do Tbilisi niezawodnie po najniższej cenie. Nie musieliśmy jednak wybierać między nimi… czekała na nas bowiem umówiona już wcześniej marszrutka.Podróże z ichniejszymi kierowcami to zresztą temat na zupełnie oddzielny wpis z kategorii „Ekstremalne”.
Choć chciałoby się opisać dokładnie każdą minutę spędzoną w tym przepięknym kraju wiem, że nie ma na to tu miejsca. Pewnie nie ma także sposobu. Wszystko zlewa się w pstrokatą feerię smaków, barw, zapachów, widoków, uczuć. Kto nie był z nami nie będzie sobie w stanie wyobrazić.
Zdjęcia mogą dać tylko małe wyobrażenie, ale spróbujmy.
Tbilisi było zachwycające, hostel w którym przyszło nam mieszkać, położony na wzgórzu niemalże w sercu Starego miasta, przypadł nam do gustu. Pierwszą z wielu niespodzianek był fakt, iż szkoła w której mieliśmy pracować mieściła się w starym, przedwojennym pałacyku. Niesamowite przestrzenie. Nam przyszło jednak prowadzić pierwszą rozgrzewkę i ćwiczenia w wąskim korytarzu wyłożonym wykładziną. Wydawało się, że nie będzie łatwo. Wszystkie niedostatki ćwiczenia w butach zrekompensowali nam jednak Gruzini. Choć, jak sami przyznali, nie spotkali się wcześniej z teatrem fizycznym okazali nam duże zaufanie. Bardzo szybko łamiąc opory, bez większych kłopotów weszli w trening. Zaowocowało to, jak widać powyżej pierwszym push&pull.
Szczęśliwie niebawem udało się znaleźć salę taneczną w piwnicach szkoły. Jak to mamy w zwyczaju wypucowaliśmy ją za pomocą tego co było dostępne aż do błysku. (czy rozważaliście możliwość założenia działalności gospodarczej? mamy wprawę! SztukaNowa sprząta zawodowo!)
Gruziński klimat wydaje mi się cudowny, zwłaszcza gdy spoglądam teraz za okno, gdzie deszcz i początki jesieni, ale potu przez wysokie temperatury wylewaliśmy co nie miara. Niektórych doprowadziło to do ujawnienia się zakamuflowanych skłonności ekshibicjonistycznych (ukłony dla Łukasza 🙂 ). Nie ułatwialiśmy swą dynamiką pracy fotografom :).
Naszym celem było wypracowanie pokazu więc po kilku dniach dość intensywnego treningu zostaliśmy podzieleni na cztery, polsko-gruzińskie grupy. Każda z nich otrzymała określoną wcześniej cześć szkoły jako przestrzeń do prezentacji swojej struktury. Każda ze struktur był unikatowa bo tworzona wspólnym nakładem sił (intelektualnych i fizycznych) i ściśle związana z danym miejscem. W grupie okupującej taras w holu i ciemny korytarz (przebojowej, bośmy przebojów mieli co niemiara) w byli: Agnieszka, Constantin, Lewan, Kamil i ja. Czyli odpowiednio: Destino – kochanka Chronosa z przepięknej animacji W.Disneya i S.Dalego, Vincent van Gogh, Waża Pszawela, Tadek Polkowski i Edgar A.Poe. Porozumiewaliśmy się w trzech językach: polskim, angielskim i gruzińskim. Lewan nie znał bowiem angielskiego, ani rosyjskiego – tłumaczył Cote. Ostatecznie i tak okazało się, że język ciała mówi najwięcej. Jak napisał wcześniej Maciej podział na grupy był momentem przełomowym. Wtedy zaczęła się naprawdę gorączkowa praca. Nie mieliśmy wiele czasu, każdą wolną chwilę poświęcaliśmy pisaniu scenariuszy (oraz nocnym wędrówkom po mieście) i dobieraniu muzyki. Staliśmy się prawdziwie odpowiedzialni za kształt pokazu. Wszystkim zależało by był jak najlepszy.
Ale, ale… nie samą pracą człowiek żyje! Czasem wypada coś zjeść, a w Gruzji każdy posiłek spożywany wspólnie zamieniał się w prawdziwie wspólnotowy czas. O samym jedzeniu będzie później. Na lunchach i obiadach nie tylko paśliśmy się Lawaszem (podstawowy składnik posiłku!), ale śpiewaliśmy pieśni („O tu ki gematreba!…”), a nawet tańczyliśmy na zaimprowizowanej dyskotece (na zdjęciu powyżej trzech Sułtanów Swingu: Emir, Lewan i ja).
Nie będę wiele pisał, o porankach. Przychodziły bowiem zdecydowanie zbyt szybko. O Gruzińskich nocach można by za to wiele. Ciasne uliczki Starego Miast przyciągały nas. Widoki, klimat, czasem niespodziewany napad głodu. Po całym dniu spędzonym na pracy bądź zwiedzaniu okolic przychodził czas na Tbilisi. Stolica domagała się wręcz naszej uwagi. Zapraszała by zanurzyć się w nią, oddychać nią i być. Ale nie tak jak się jest zazwyczaj – nieuważnie, w roztargnieniu, szybko. Być tu i teraz, myślą i ciałem. Chcąc wszystko zobaczyć, poczuć i posmakować. Nie było więc innego wyjścia. Snuliśmy się po niej, spacerowaliśmy, odkrywaliśmy dwie twarze miasta, bo wystarczyło zejść z głównych uliczek i wyłączyć się ze strumienia przechodniów (Tbilisi jest żywe i nocą) by znaleźć się w innym świecie dziwnych pustych kamienic, klatek schodowych, podwórek, placów budowy. Niektóre wędrówki były refleksyjne, inne beztroskie, a jeszcze inne gorączkowe bo stanowiły tło naszych rozmów, a mówiliśmy do siebie dużo i wielu rzeczy poszukiwaliśmy tam nad jednym z miejskich wodospadów. Wybaczcie mi, że próbuję oddać słowami coś czego nie da się uchwycić. Coś co zostało w nas i wierzę, że jeszcze bardzo długo będzie żywe.
Żywe… przy tej okazji pochylmy się nad żywotem dwóch porcelanowych (?) małych bytów, któreśmy wyprzęgli z okowów sztucznie narzuconej przez ludzi formy i pozwoliliśmy powrócić im (?) do macierzy!
Przed pokazem opanowała mnie gęsta atmosfera oczekiwania. Jako grupa pokonaliśmy wiele przeciwności (nawalający sprzęt, rozstania dramatyczne i w ostatnim momencie oraz powroty niczym w dobrej operze mydlanej) i dzięki dawidowej pomocy spięliśmy strukturę. Zostało tylko czekać w ciemnym korytarzu i nasłuchiwać jak po kolei kończycie swoje sceny, a publiczność przemieszcza się z holu do piwnicy i wreszcie do nas. Trzeba przyznać, że praca nad scenariuszem, późniejsza dekonstrukcja Dawida i znów prace na ostatnią chwilę były wartościowym doświadczeniem. Doprowadziło to nas do tajemniczego Limbo gdzie starły się obsesje naszych artystów. Było mrocznie, brutalnie i lirycznie. Kamil, Lewan i ja nie szczędziliśmy sobie razów. Wszak nie od dziś wiadomo, że głęboko skrywaną pasją wszystkich poetów są zapasy. Panowie kilkukrotnie zafundowali biednej i już i tak skołowanej głowie Edgara Allana bliski kontakt ze ścianą. Wcale się nie dziwię, że biedak miewał potem dziwne napady lęku…
Na pobyt w Gruzji składały się także wycieczki i praca na świeżym powietrzu. Muszę przyznać, że choć tego dnia byłem zupełnie wyczerpany nie sposób było nie docenić pracy w lesie za miastem. Po serii ćwiczeń wymagającej dużej koncentracji w sposób zgodny z naturą uzupełniliśmy straty energetyczne. Jak widać na załączonym materiale archiwalnym panowie zgromadzili się wokół porcji Lawaszu i niemalże jedli sobie z ręki. Nie ma powodu do zdziwienia – wszak wspólna praca fizyczna bardzo integruje.
Nadszedł czas by napisać kilka słów o tym co się w Gruzji je. Otóż je się dużo. Nie szczędzi się potrawom przypraw. Sobie nie szczędzi się niczego. Wszyscy oczekują zapewne, że odniosę się tu do Lawaszu. Postanowiłem jednak zachować przy tej okazji milczenie. Niech świadczą czyny, nie słowa. Mam nadzieję, że już wkrótce spróbujecie wszyscy Lawaszu wypiekanego w małym piecyku mojej konstrukcji. Nie obiecuję, że będzie to dziś czy jutro, ale kiedyś z pewnością. W tym miejscu składam podziękowania Tornike za podzielenie się planami konstrukcyjnymi gruzińskiego pieca Tonir.
Cóż więcej mogę napisać? Pewnie wiele, ale jak już wspomniałem myślę, że nic nie odda specyficznej atmosfery atmosfery jak wytworzyła się tam między nami. Nie oddam uroków i tajemniczości miasta. Nie uda mi się odmalować właściwie smaku i zapachu Gruzińskiego chleba…
Brakuje mi trochę tego wszystkiego. Nie popadam jednak w jesienną melancholię. Mam wszak całą głowę wspomnień. Gruzińska wyprawa z Wami, Kochani był naprawdę czymś niezwykłym. W momencie, kiedy piszę te słowa przed oczy cisną mi się setki obrazów, czuję powiew Gruzińskiej nocy i zapach pierwszego deszczowego wieczora, który przydarzył się nam w Tbilisi. Postanowiliśmy wyjść i przespacerować się po deszczowym mieście. Pamiętacie? A noc i Tuwima na dachu świata? Dziwną antenę z puszek. Taras na budowie, który okupowaliśmy wraz z butlą wina, wznosząc toasty? Wodospad? Pierożki nocą? Kaczki na rzece (albo choć próby). Te wszystkie rozmowy i nasz wspólny śmiech, uśmiech, wiersze, Emira słuchającego z szeroko otwartymi oczami poezji po polsku…
Wróciłem tam gdy pisałem te słowa. Mam nadzieję, że wy również wraz ze mną. Choć na chwilę.
Cieszmy się tymi wspomnieniami i pielęgnujmy je… aż znów wybierzemy się gdzieś w świat razem. W nieznane.
Piotr